Krotka historia przygod irladzkich spisana przez Age [i Lukasza]
(bez polskich znaczkow, bo klawiatura oraz software odmowil
tym razem wspolpracy)
Jako, ze Ewa (nasza kumpela, a takoz i osoba, ktora uratowala mnie od
zginiecia w Brukseli) dostala staz w Dublinie, a Dzien Krolowej sie
zblizal, postanowilismy wybrac sie wreszcie na Zielona Wyspe i zobaczyc,
czy faktycznie tak jest zielona, jak powiadaja.
Bilety zamowilismy w Ryan Air za cene
bardzo przyjemna i podroz zaplanowalismy od sobotniego przedpoludnia 26-go kwietnia
do owego dnia urodzinowego (ktory tak naprawde urodzinowym nie jest) czyli wieczora
30-go kwietnia. Wylatywalismy z Belgii z lotniska w Charleroi.
25/04/2003 (piatek)
Bilety potwierdzone a torba spakowana, uff... Makowczyk przygotowany
na przekupienie bogow podrozy oraz wprawienie Ewy w dobry nastroj:)
26/04/2003 (sobota)
Pobudka trafila nam sie raczej wczesnie, jak na wylot zaplanowany w
poludnie, ale przy drukowaniu map okazalo sie, ze do Charleroi mamy
prawie 200 km. Torba juz zwazona (w zyciu nie spodziewalam sie, ze moja
waga, kupiona w celu trzymania w ryzach diety, bedzie miala takiez
dodatkowe zastosowanie). Wyglada na to, ze udalo nam sie nie przeroczyc
limitu, ale na wszelki wypadek przyszykowalismy dodatkowy plecaczek do
szybkiej przepakowywanki.
Sniadanie skonsumowane i juz w drodze do Belgii. Ryanair postraszyl
nas, zebysmy byli na lotnisku na dwie godziny przed odlotem, wiec
pognalismy jak tylko sie dalo. Bez problemow znalezlismy lotnisko, co
nie jest sprawa az tak oczywista Belgii a takze parking na nasza czarna
rakiete.
Tu pierwsze atrakcje sie zaczely. Jak zapewne jest ogolnie wiadomo, nasz samochod
jest napedzany gazem, a w roznych krajach (Belgii i Francji - innych jeszcze
nie testowalismy) wystepuje zakaz wprowadzania samochodow na gaz do parkingow
podziemnych. Jeszcze sie tam nie dowiedzieli, ze typy instalacji gazowych sie
zmienily dosc radykalnie ostatnimi laty i zagrozenia nie ma.
No, ale zakaz stal jak byk, to i nie chcielismy sie pchac do srodka.
A na zewnatrz wszystkie miejsca zajete - no prawie wszystkie. W
przedostatnim rzedzie, obok slupa i miedzy plytkami zostawionymi po
jakiejs dawno zapomnianej budowie, znalazlo sie miejsce akurat w sam raz
dla nas. Radosnie wiec chwycilismy torbe i pognalismy sie check-
in'owac.
Lotnisko zaskoczylo nas...swymi rozmiarami. Poniewaz grzecznie przyjechalismy
na dwie godziny przed odlotem, okazalo sie, ze nic jeszcze nie dziala, ani okienka
do oddania bagazu, ani informacja, ani nawet tablice wyswietlajace odloty. Znaczy
sie, tablice wyswietlaly odloty, ale nie te... No, sklep dzialal... Wreszcie
udalo nam sie nadac bagaz i jako, ze nie bylo co robic na zewnetrznej czesci
lotniska, to bardzo chcielismy sie dostac do srodka - szczegolnie ja, wystawowa
maniaczka sklepow bezclowych. Ale bramka tez byla zamknieta, a zaluzje zapuszczone.
Zasiedlismy na pobliskich barierkach i z uciecha oddalismy sie obserwowaniu
ludzi panikujacych najpierw na widok owych tablic wyswietlajacych zle odloty
a potem zszokowanych, ze nic nie dziala. Po jakiejs polgodzinie takiego spektaklu
wreszcie ktos sie przytarabanil i wpuscil nas za granice. A tu, jakiez rozczarownie
- jeden sklep i kawa w plastikowych kubeczkach [a kawy Aga fanatyczka jest wielka].
Oraz pelno pokrzykujacych Kaczakow zwanych gdzie niegdzie Holendrami. W jedynym
w miare cichym kaciku oddalismy sie czytelnictwu i tak dotrwalismy do przylotu
naszego samolotu.
A do samolotu [marki Jaguar
] wsiadalo sie bezposrednio z plyty lotniska. Czyli najpierw
spokojnie przemaszerowalismy miedzy samolotami, po czym wsiedlismy
do naszego. Ach, kazda podroz to nowe doswiadczenie:).
Wylatywalismy o 13:10, o 13:40 juz bylismy w Dublinie. Zgodnie z
rekomendacja Ewy (ktora jednak nie chciala nas witac z orkiestra,
flagami i kwieciem) wsiedlismy w Air Coach i po krotkiej przeprawie
przez miasto dotarlismy do niej.
Ogolnodostepne
wnetrza jej bloku zaparly nam dech w klatach. Dywany, atlasowa kanapa,
uff... Samo mieszkanko okazalo sie jednak nie byc krolewskim apartamentem
a zwyklym przyjemnym lokum, gdzie mozna bez wyrzutow sumienia rzucic torbe
na podloge. No moze troche brakowalo kelnera w bialych rekawiczkach do
obslugi roznych rzeczy, a w tym spluczki oraz prysznica, ktore byly dosc
niechetnie nastawione do jakiejkolwiek wspolpracy z rodem ludzkim [i jakimkolwiek
innym zreszta tez].
Zgodnie z rekomendacja naszej gospodyni oraz przewodniczki,
postanowilismy przespacerowac sie ulicami w celu zalapania dublinskiego
klimatu. Pierwszymi sprawami, ktore wyszly na jaw okazaly sie: rozmiar
Dublina (maly ten rozmiar) i miejska komunikacja, dzialajaca w sposob
dokladnie nieprzewidywalny.
Zwiedzanie zaczelo sie od sklepu obuwniczego, gdzie obie z Ewa nabylysmy po
parze butow - ach, te kobiety:) Zeby sie zbytnio nie przemeczac zaraz po tym
udalismy sie do Rio Café, ktore od tego momentu stalo sie gwozdziem codziennego
programu wycieczkowego. Tak wysmienitej kawy dawno nie pilam [A nie mowilem?].
W dodatku Ewa namowila nas na sprobowanie ciasta marchewkowego, ktore jest irlandzka
specjalnoscia. Ciasto okazalo sie skrzyzowaniem piernika z biszkoptem i uzaleznilo
nas od siebie w oka mgnieniu.
Dalej ruszylimy przez Temple
Bar, ktory jest najslynniejsza dublinska ulica pubow oraz mostkiem "Ha'
Penny" na druga strone rzeki. "Romantyczna" nazwa mostka wywiodla sie
z calkowicie prozaicznego zadania oplaty za przejscie w czasach minionych.
Teraz udalo nam sie przedrzec na gape i trafic na O'Connell Street wraz
z jej pomnikami wszelakiej masci irlandzkich bohaterow narodowych. A mieli
ich cala mase...
Jako, ze zamkneli nam przed nosem najlepsze ponoc lody w Dublinie
(testowalismy pozniej, faktycznie przewyborne), ruszylismy wiec w
poszukiwaniu obiadu. A potem, taram... Guiness w pubie. Fakt faktem, ze,
moze oprocz Ewy, zadne z nas az takim fanem Guinessa nie jest, wiec po
jednym na leb starczylo. Szczegolnie, ze plany na dzien nastepny byly
ambitne...
27/04/2003 (niedziela)
Radosnie wyspani, na pewno my, bo Ewa odstapila nam swoje loze, a sama poszla
spac na materacyki (kochana jestes, kolezanko:) i po godziwym sniadanku postanowilismy
wyruszyc w plener. Celem dnia tego byl zamek w Malahide (20 km od centrum Dublina)
a takoz uroczy spacer klifami nad brzegiem morza. Pamietajcie, co wczoraj rzeklo
sie o miejskiej komunikacji...
Do Malahide dojezdza autobus, do ktorego trzeba bylo dotrzec,
znalezc, zaplacic za bilety i pojechac. Oprocz jechania, ktore nalezalo
do kierowcy a my sie jedynie delektowalismy widokami, cala reszta byla
orka na ugorze a takoz opanowywaniem braku zasad w komunikacji miejskiej
przepieknego miasta Dublina.
Wyzwanie nr 1 - autobus, ktory mial nas zabrac do Malahide ruszal
z drugiej strony centrum miasta. Sam dystans wyzwaniem nie byl, raptem pol godzinki
wedrowki, znalismy tez nazwe ulicy, z ktorej powinien byl odjezdzac. Ulice znalezlismy,
ale okazalo sie, ze jest ona jednokierunkowa i to w kierunku przeciwnym do naszego.
Dotarlismy nawet do jakiegos przystanku. Jakiegos, bo na dublinskch przystankach
numerow autobusow nie uswiadczysz. W koncu kazdy co bardziej rozgarniety sam
powinien na to wpasc... My rozgarnieci nie bylismy, wiec...
Wyzwanie nr 2 - ...wiec zaczela sie przepytywanka przechodniow.
To, co sugerowali jakos nie chcial przekonac Ewy (ktora najlepiej z nas wiedziala,
gdzie powinnismy sie udac). Koniec koncow wypatrzylismy jakims slepym fartem
ten nasz autobus, ktory stal na przystanku koncowym ale ludzi w swe wnetrza
nie przyjmowal. Jednak kierowca byl mily i powiedzial nam, gdzie znalezc wlasciwy
przystanek. Przystanek, oczywiscie, okazal sie znajdowac na kompletnie innej
ulicy niz na mapach czy w przewodnikach.
Wyzwanie nr 3 - Znalezienie przystanku jednak nie rozwiazywalo wszystkich
naszych problemow. Trzeba jeszcze bylo miec drobne na bilet. Zasada w Dublinie
jest, ze jesli nie masz odliczonej sumy na bilet i to w monetach, bo papierkow
nie przyjmuja, to nie jedziesz. Drobne jednak mielismy przygotowane przez nasa
zaradna przewodniczke, wiec tym razem obylo sie bez klopotow. Tym razem...
Zamek czy tez raczej zameczek
w Malahide byl naprawde bajkowy. Jeszcze nie zdarzyl nabrac smaku i zapachu
opuszczenia, jako, ze ostatnia wlascicielka dopiero sprzedala go w 1975
i wyjechala na jakies Tahiti albo inna tego typu wyspe. Dookola znajdowal
sie ogromny park ze wszelkimi udogodnieniami sportowymi, super - (czy
aby na pewno powinnam uzywac tego slowa..., ale o tym za chwile) sprawa.
Obfotografowawszy zameczek, jak tylko sie dalo ruszylismy do pobliskiej
wioski, a tam w autobus na wybrzeze. Przynajmniej tak nam sie wydawalo...
Bo autobus na wybrzeze w niedziele nie kursowal. Gdzie ci Irlandczycy
jezdza w wolne dni, tak swoja droga?
Byl za to pociag, choc nie bezposredni. Wpadlismy na stacje, pan w kasie kazal
sie spieszyc i kupic bilet, jak wysiadziemy. Bilety byly sprawdzane, jak na
filmach z kryminalow Agathy Christie, czyli przy wejsciu na peron, pociag jeszce
czekal i tak udalo nam sie wyladowac trzy stacje dalej na skrzyzowaniu dwoch
linii pociagow, gdzie pociagi w nasza strone nie jezdzily. Tak...
Za to jezdzil (ponoc) autobus, a i ten natychmiast ruszyl i odjechal w sina
dal, jak tylko zebralismy sie do galopu, zeby na niego zdarzyc. Zgodnie zakrzyknelismy,
ze to nic dla nas i ze robimy sobie spacerek. Ruszylismy w droge. Od razu przyplatala
nam sie dyskusja lingwistyczna o upraszczaniu sie jezyka oraz jego dialektywizacji
(nawet nie jestem pewna, czy takie slowo istnieje, ale skoro jezyk sie zubaza,
to ja bede uparcie tworzyc nowe slowa, a co:) Dwie godziny pozniej dotarlismy
do pierwszych klifow i dech nam zaparlo.
Ponoc nie jest tam az
tak ladnie jak na zachodnich klifach Moher, ale i tak bylo przepieknie.
Same klify wysokie nie sa, natomiast wszedzie dookola rozciagaja sie pagorkowate
tereny pokryte najbardziej zielona trawa, jaka w zyciu widzialam i porosniete
krzewami (podejrzenia sa, ze to odmiana jalowca), kwitnacymi na slonecznozolty
kolor. Do kompletu gdzieniegdzie wystaja szarostalowe skaly, co do kupy
daje naprawde przepiekny widok. Tak nam sie to spodobalo, ze postanowilismy
dotrzec do naszego pierwotnego celu wioski Howth. i tak minely nastepne
dwie godziny oraz cypel skonczyl sie malutka latarnia morska. Niestrudzeni
wdrapalismy sie na pobliskie wzgorze spodziewalac sie zobaczyc za nim
owa wioske oraz upragnione zrodelko jedzenia i picia, a tam dalej rozciagaly
sie klify i zolto- zielone laki.
To nas nieco zdemotywowalo i ruszylismy na poszukiwanie autobusu. Znalazl sie
nawet szybko i przy wydatnej pomocy tambylcow, ale tym razem nie bylismy na
tyle przezorni, zeby miec drobne. Kierowca najpierw nie chcial gadac o zabraniu
nas z powrotem do Dublina, ale widzac nasza rozpacz i determinacje, w koncu
ustapil. Ewa znowu dzielnie wziela sprawe w swoje rece, rozmienila papierki
na monety i tak szczesliwie dotarlismy do miasta.
Jeszce czekal nas polgodzinna wedrowka do domu, a potem jedzonko, piwko i spanie.
Ja przynajmniej padlam jak kawka. [Ja tez]
28/04/2003 (poniedzialek)
Ewa
do pracy, a my w Dublin. Pogoda zrobila sie pod psem, wiec postanowilismy
poukrywac sie w roznych budynkach co jakis czas. Zaczelismy od Trinity
College - najstarszego i najslynniejszego uniwersytetu w Irlandii. Uniwersytet
slynie z dwoch rzeczy, ze byl do lat szescdziesiatych tylko protestancki
i to w tak katolickim kraju jak Irlandia i ze posiaga ksiege z Kells -
manuskrypt Nowego Testamentu napisany okolo 800 roku i doskonale zachowany.
Wystawa tematyczno-wprowadzajaca byla bardzo interesujaca i polaczona z krotkimi
filmikami pokazujacymi, jak laczylo sie rekopis czy mieszalo atramenty.
Uwienczeniem wyprawy jest wizyta w starej bibliotece uniwersyteckiej. Tak przepieknej
biblioteki jeszcze nie widzialam.
Potem
zdecydowanie nastal czas na kawe z ciastkiem marchewkowym w Rio Café [a
jak!]. Kawka natchnela nas pomyslami na kolejny dzien i tak udalismy sie
do Informacji Turystycznej i zamowilismy wycieczke "Sladami
Celtow" z firmy Over the
Top Tours, ktora naprawde goraco mozna wszystkim polecic.
Jako, ze pogoda sie nieco poprawila i przestalo rzucac "zabami", ruszylismy
w kierunku dublinskich katedr i zamku.
Zamek pierwszy stanal nam na
drodze i coz to byla za porazka. Trzeba bylo sie upierac, zeby dopatrzec
sie w tych bezladnie zgromadzonych budowlach zamku, no moze wewnetrzne
dziedzince pozwalaly uwierzyc, ze kiedys moglo to sluzyc za siedzibe ...
wlascicie kogo, skoro Irlandia caly czas znajdowala sie pod brytyjska
okupacja? No dobra, nie bylo tak zle, ale nie dziwie sie, ze zamek nie
zalicza sie do dublinskich "gwozdzi programu".
Jako, ze pogoda zrobila sie w miedzyczasie przepiekna, katedry i okolice
obeszlismy w kazda strone i dalej ruszylismy na drugi brzeg rzeki do destylarnii
whiskey Jameson. Oczywiscie, bylo poza zasiegiem moich mozliwosci, jakzez
te nazwe powinno sie wymawiac wiec wszyscy uparcie wysylali nas do browaru
Guinessa, ktory byl ponoc wieksza atrakcja w okolicy. Tam nie dotarlismy
a opowiesci Ewy, jak beznadziejnie tam bylo, potwierdzaja, ze byl to z
miar wszech dobry wybor [A jaki zapach tam podly panowal...].
Destylarnia
Jamesona destylarnia od czasu jakiegos juz nie jest, miesci sie tam tylko
muzeum ukazujace proces produkcji wody na myszach oraz obficie zaopatrzony
sklep. Wycieczka byla ciekawa i co najbardziej nas zaskoczylo, to fakt,
ze whiskey robi sie dosc latwo a juz na pewno krotko - tydzien i po sprawie.
Potem juz tylko lezakowanie.
Po szklaneczce Jamesona doszlismy do wniosku, ze czas by cos
przekasic i ruszylismy na fish&chips, ponoc najslynniejsze w Dublinie, o
ile nie dalej. To tez okazalo sie niepowtarzalnym obrazkiem rodzajowym -
jedzenie mozna bylo kupic tylko na wynos a obsluga wystepowala w bialych
koszulach i pod mucha:)
Z jedzonkiem powedrowalismy do domu, poczekalismy na Ewe i
uszczesliwilismy ja gigantyczna porcja. A okazalo sie, ze ona smazonego
nie lubi...:(
Grami i zabawami z geografii Stanow Zjednoczonych i Polski (umiecie
wymienic wszystkie stany USA i stare wojewodztwa?) zakonczylismy
poniedzialek.
29/04/2003 (wtorek)
Wycieczka - "Sladami Celtow"!!!! Juz o 9:00 rano wyruszylismy spod budynku Informacji Turystycznej, ktory znajduje sie w dawnym kosciele, tak swoja droga w busiku pelnym...Kaczakow...z okolic Eindhoven. Tak, tak - nie ma szans na uwolnienie sie od tej nacji...
Zaczelismy
od wizyty w starozytnym grobowcu megalitycznym sprzed 5000 lat. Z zewnatrz
spokojnie moznaby go pomylic z piastowskimi kurhanami z terenow Polski,
z tym, ze ten byl zachowany, pieczolowicie odrestaurowany i udostepniony
do zwiedzania. Wnetrze skladalo sie z dlugiego korytarza skierowanego
na wschod i owalnej komory z trzema niszami na skremowane pozostalosci
zmarlych. Pogrzeb odbywal sie prawdopodobnie raz w roku, kiedy wschodzace
slonce oswietlalo nisze na przeciwko wejscia [w dniu rownonocy]. Wtedy
odbywaly sie zbiorowe ceremonie grzebania wszsytkich zmarlych w ciagu
poprzedniego roku.
Na niektorych
kamieniach znajdowaly sie wyryte kamieniem wzory a takze pierwsze znane
wyobrazenie ludzkiej twarzy. W zasadzie to nie do konca ludzkiej, bo jest
to wyobrazenie starozytnego bozka czy tez demona, ktory zawsze trzymal
swoje lewe oko przymkniete. Kiedy sie mocno wkurzyl, wtedy je otwietal
i strumieniem swiatla zabijal zrodlo swojej frustracji [np. cala armie
wrogow].
Kolejnym etapem byla wizyta w jednym z pierwszych osrodkow chrzescijanskich
Irlandii - Mellifont Abbey. Byly to ruiny klasztoru Cystersow zaproszonych
do Irlandii przez Malachiasza (tego samego od M.Wolskiego?) w dwunastym
wieku, zeby pokazali tym ciagle jeszcze poganskim Irlandczykom [i lokalnym
mnichom zyjacych jak u Pana Boga za piecem: bogato i zonami], co chrzescijanska
wiara naprawde znaczy. Cystersi wybudowaly caly kompleks klasztorny, z
ktorego zostaly teraz tylko ruiny. 
Najwieksza ciekawostka (moze oprocz opowiesci o irlandzkiej grze zblizonej
do hokeja na trawie, tyle ze z pilka z powietrzu) bylo to, ze jedynym miejscem,
gdzie mnisi mogli ze soba porozmawiac (jako, ze zakon slubowal milczenie) byl
pasaz do refektarza, przy kazdej mozliwej okazji zapchany maksymalnie:)
Tam tez wdalismy sie w pogawedke z naszym przewodnikiem, ktory
przyznal, ze Polacy odwiedzajacy Irlandie zadaja to samo cokolwiek
dziwne dla niego pytanie: A czemu to Irlandia nie jest bardziej zielona?
Z osrodka typowo chrzescijanskiego wyruszylismy do innego osrodka
chrzescijanskiego - Monasterboice, ktory byl starym osrodkiem
chrzescijanskim z wieloma wplywami celtyckimi. W miedzyczasie
zalapalismy sie na zwiedzanie ichniejszego Grunwaldu, tyle, ze
przegranego - miejsca bitwy pod Boice pomiedzy Henrykiem VI i Anglikami
a pretendenten do tronu angielskiego Jamesem, ktory zwerbowal sobie
Irlandczykow obietnica niepodleglego panstwa.
Wojska obu stron skladaly sie ze zbieraniny z calej Europy, wiec, zeby wiadomo
bylo kogo bic obie strony uprzejmie przypiely sobie do klap epoleciki - Angole
w kolorze naskujacej zieleni, Irlandczycy w pieknej, rzucajace sie w oczy bieli.
Jakies pytania na temat rezultatu bitwy?
W
Monasterboice chyba najwieksze wrazenie robily olbrzymie krzyze, z celtyckimi
wzorami, pelne obrazow przedstawiajacych sceny biblijne. Ich ksztalt bywa
kojarzony z aranzacja wnetrz owych megalitowych kurhanow, czyli - krzyzowe
ulozenie nisz na ludzkie pozostalosci, okrag, jako ksztalt pomieszczenia
i korytarz wejsciowy jako podstawa krzyza. No i jak tu sie nie zgodzic,
ze poganskie wplywy w starozytnych klasztorach irlandzkich byly?
Po lunchu ruszylismy na wzgorze Slane, gdzie Sw. Patryk (zwany
powszechnie Paddy'm) - najslynniejszy irlandzki misjonarz postanowil
(pod wplywem celtyckiego druida) przymusic owczesnego krola do
audiencji.
Sprawa wygladala tak. Patryk wrocil z Francji, gdzie doszedl do
wniosku, ze chrzescijanstwo jest najlepsza religia, jaka moze byc i ze
jego zadaniem jest przekonac do tej sprawy irlandzkiego wladce. Przybyl
wiec na Wzgorze Tary, ktore bylo siedziba krolow (tam nastepnie
pojechalismy), ale jako nieco zszargany w podrozy wedrowiec do krola
dopuszczony nie zostal.
W tym czasie w Irlandii panowal zwyczaj, ze w okresie wielkanocnym krol
rozpalal na swoim wzgorzu ogien, ktory wskazywal na to, ze ow krol dalej
jest przy wladzy. Jesli ktos osmielil sie rozpalic ogien przed nim, znaczy
sie byl uzurpatorem i chcial mu odebrac tron. Coz za wspaniala okazja,
zeby sie dostac do krola...
Do tego wniosku
doszedl sprzymierzeniec Patryka druid, rezydujacy na wzgorzu dokladnie
naprzeciwko wzgorza krolewskiego. Przekonal Patryka do tego, zeby rozpalil
na Wzgorzu Slane ogien paschalny z okazji Wielkiej Nocy. Patryk nie omieszkal
tego uczynic.
Jako, ze krol o Wielkiej Nocy nie wiedzal, ogien zobaczyl i doszedl do wniosku,
ze to podejrzana sprawa. W czasie cokolwiek krotkim Patryk juz byl przed obliczem
wladcy , sprawe przdlozyl i do dzis Irlandia jest chrzescijanska a Patryk ich
najwiekszym swietym.
Na samym wzgorzu postawiono klasztor, ktorego pierwszym biskupem byl
ow druid spryciarz, ktory chyba sie w miedzyczasie nawrocil, tak
podejrzewam. Z klasztoru oczywiscie pozostaly juz tylko ruiny - bardzo
malownicze ruiny. W ogole Irlandia jest cala zaslana wiekszymi czy
mniejszymi ruinkami i starymi cmentarzykami.
Ostatnim gwozdziem
programu bylo owo krolewskie Wzgorze Tary z kolejnymi ruinami oraz fallicznym
kamieniem, ktory mial ponoc wykrzykiwac, czy kandydat na krola na owegoz krola
sie nadaje [zaraz potem jak w poprzedniej probie dwa inne kamienie rozpierzchly
sie przed rydwanem potencjalnego wladcy]. Tereny okoliczne byly starymi fortyfikacjami
wspaniala ponoc widocznymi z powietrza.
Zwiedzanie tej atrakcji odbylo sie w tempie blyskawicznym przy
akompaniamencie narastajacego gradu. ...zeby sie nam za bardzo nie
udalo.
W Dublinie wreszcie udalo nam sie dopasc te tak zachwalane przez Ewe
lody, ktore faktycznie okazaly sie przewyborne, szczegolnie Smakolyk
Biednego Misiaczka, dopadlismy Ewe, potem Marksa i Spencera
(zaopatrzenie spozywcze) i w dom, ach w dom ku odpoczynkowi.
29/04/2003 (sroda)
- Urodziny Holenderskiej Krolowej - ktora tak naprawde ma urodziny w grudniu;)
Takoz i nadszedl ostatni poranek nasz dublinski. Z Ewa, pedzaca o
poranku do pracy, pozegnalismy sie z zalem w oku, zapakowalismy torbe,
co by byc przygotowanym na lapanie autobusu na lotnisko i jeszcze raz
ruszylismy w miasto.
Tym razem postanowilismy dotrzec do Kilmainham Gaol - starego
wiktorianskiego wiezienia, slynnego na cala Irlandie z przetrzymywania i
tracenia tam bohaterow walczacych o powstanie Irlandii jako niezaleznego
panstwa (kolejna doskonala porada Ewy, dobrego ducha naszej wyprawy).
Wiezienie jest slynne z powodu najnowszej jego czesci - wielkiego
polokraglego holu, skad straznicy mieli bezposredni wglad do kazdej z
cel rozmieszczonych na trzech kondygnacjach. Najwieksze wrazenie robilo
niesamowite doswietlenie tej czesci wiezienia. Wyjasnienie takiego
rozwiazania bylo nastepujace. Otoz krolowa Wiktoria wierzyla w
oczyszczajace dzialanie slonca, powodujace, ze wiezniowie zechca sie
poprawic i znowu zaczac zyc na wolnosci - mnie to przekonuje, ale
podejrzewam, ze to pacyfistyczno - kobiece podejscie. Brawa dla krolowej
Starsza czesc wiezienia wygladala straszliwie mrocznie - mroczne
korytarze, male cele z poteznymi zeliwnymi drzwiami, brr… Wszystko to
robilo naprawde przygnebiajace wrazenie i chyba nie chcialabym sie tak
zgubic i zostac samotnie. Nasz przewodnik uraczyl nas martyrologicznymi
opowiesciami o losach kolejnych zrywow narodowosciowych irlandzkich.
Przypominalo to troche czasy polskich rozbiorow, kiedy to jeden
zapalczywiec byl w stanie zorganizowac garstke i porwac garstkech takich
samych jak on zapalczywcow i zosganizowac powstanie, ktore szybko
upadalo, a jego uczestnicy ladowali na wygnaniu, w wiezieniu czy tez pod
sciana…
Ogolnie rzecz biorac, Kilmainham Gaol byl naprawde ciekawy i
niestandardowy i nie zalowalismy, ze sie tam wybralismy.
Potem jeszcze zdarzylismy rzucic okiem na budynki galerii sztuk
nowoczesnych. Niestety nie zdarzylismy juz wejsc do srodka, jako, ze
czasu robilo sie coraz mniej i trzeba bylo powoli wracac do Ewy po
torbe.
Jeszcze tylko lunchyk w Café Boulevard z genialnymi kanapkami [nie
za duzymi niestety], ostatnie przepakowanko (Ach Ewa, te Twoje buty) i
wyruszylismy na autobus. Pierwszy, oczywiscie (sic!), zdarzyl nam uciec.
Kiedy przyjechal kolejny, zapowiadalo sie, ze zaraz lunie potwornie i
juz szukalismy daszku lub innego ukrycia. Autobus zdarzyl jednak przed
deszczem, natomiast my sie o maly wlos nie zabralismy. Otoz okazalo sie,
ze w drodze do centrum, kierowca zle nam skasowal bilety i te nie chcial
nam ich uznac. Desperacja w naszych oczach jednak powstrzymala jego
mardzenie i koniec koncow moglismy zaczac wracac do domu.
No i tu zaczyna sie opowiesc o butach;-) Ewa poprosila nas o
zabranie jej butow, tych samych ktore nabywalysmy razem pierwszego dnia.
Otoz, buty postanowily pokazac charakter oraz rogi i najpierw rzucaly
sie po calym autobusie, potem nie chcialy sie zmiescic w samolocie, a
juz na samym koncu postanowily sie gdzies zapodziac. Jednak bylismy
sliniejsi i buty musialy sie poddac i dotrzec do Eindhoven.
W ogole podroz zaczela sie ciekawie, bo autobus utknal w korkach i
do lotniska docieralismy ponad godzine. Nasz baraz zwiekszyl wage o
kilogramow 5, ale o dziwo nic z tego nie wyniklo. Za to nasz bagaz
podreczny, wypchany po brzegi aparatami fotograficznymi, zainteresowal
ochrone, ktora usilowala z niego wywlec nawet gabki z plecow.
Jeszcze udalo nam sie zalapac na goraca czekolade, do ktorej
dokupilismy po okraglutkiej czekoladce z nadzieniem o smaku whiskey.
Zapakowalismy sie do samolotu i przyszedl czas na czekoladke. A jak to
typowe dla czekoladek o ksztalcie okraglym, tak i ta postanowila wybrac
wolnosc i potoczyla sie pod siedzenia znajdujace sie z przodu.
Postanowilismy sie jednak nie poddac i zapolowac na nia, kiedy samolot
wystartuje. Zrobilismy zasieki z wlasnych stop i niecierpliwie
czekalismy na wynik. Nic sie nie wydarzylo…
Zniecheceni, zabralismy sie za czytanie i wtedy wlasnie nasza
czekoladka przemknela radosnie odbijajac sie od naszych stop i pomknela
na tyly samolotu. Juz nie dla samej czekoladki, ale dla zasady
postanowilismy podjac jeszcze jedna heroiczna probe jej upolowania. Na
prozno, juz nie hciala wrocic, zapewne zmiazdzona gdzies w trakcie
swoich wojazy:-/
Tak wyladowalismy w Charleroi, odzyskalismy nasza rakiete i na tym
zakonczyla sie nasza wyprawa na Zielona Wyspe Irlandie.
|